dr Paula Wiśniewska: Samorząd to przede wszystkim ludzie

Zapraszamy do przeczytania II części wywiadu z dr Paulą Wiśniewską. RozmawiaMateusz Bartoszewicz (Uniwersytet Wrocławski) – ambasador naszego portalu.

Samorząd doktorancki jest zorganizowany diametralnie inaczej, aniżeli np. samorząd terytorialny. Mowa o samorządzie branżowym, zarówno funkcjonującym w ramach uczelni (jak np. na UWr), jak i na poziomie ponaduczelnianym, w skali ogólnopolskiej. Samorząd to przede wszystkim ludzie, którzy, działając, tworzą rozmaite rozwiązania dla innych doktorantów. Zarówno na poziomie Krajowej Reprezentacji Doktorantów, Doktoranckiego Forum Uniwersytetów Polskich i innych tego typu porozumień.

Chciałbym zwrócić uwagę na dostrzegalny od lat problem niskiego zaangażowania doktorantów w działalność samorządową. W tym kontekście dopytam– jakie zalety i wady, dostrzega Pani w działalności samorządowej? A także, personalnie, co Pani w praktyce dało zaangażowanie w Samorząd? Warto odnotować, że pełniła Pani szereg funkcji – od wiceprzewodniczącej Rady Doktorantów, aż po przewodniczącą.

Tak, zgadza się. Uważam, że plusów jest znacznie więcej niż minusów <śmiech>. Zanim jednak do tego przejdę, to powiem, że mnie też zawsze zastanawia – skąd ten niski poziom partycypacji wśród akademików. Nie dotyczy to tylko studiów doktoranckich i samorządu doktorantów. Patrząc z perspektywy pracownika również na inne szczeble – to ta partycypacja też nie zawsze jest na wysokim poziomie.

To bardzo ciekawe zagadnienie.

Prowadzę przedmiot pt. praktyka organizacji pozarządowych i analizujemy ze studentami perspektywę kapitału społecznego i partycypacji obywateli w Polsce na innych szczeblach np. w NGO. I ten poziom też jest niski. Wydaje mi się, że to jest kwestia wykształcenia pewnych kompetencji i kapitału społecznego. Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że już w podstawówce byłam przewodniczącą i skarbnikiem. Najpierw przewodniczącą klasy, później samorządu uczniowskiego. Od podstawówki byłam społecznikiem, na co moi rodzice zawsze patrzyli z zaskoczeniem.

Później – co chciałabym podkreślić – w samorządzie studenckim nie działałam. Działałam za to w kole naukowym i tu się realizowałam. Faktycznie, gdy poszłam na studia doktoranckie, to miałam to szczęście, że już na pierwszym roku w grudniowych (2016 r.) wyborach mogłam dołączyć do struktur. Asia Tomaszewska, która mnie wprowadzała, bardzo dużo mi pokazała. Nie wiedziałam np., że można zadzwonić do biura Rektora i umówić się po prostu na spotkanie. Jako studentka nigdy tego nie robiłam. Dopiero będąc na doktorancie i w samorządzie jednocześnie, mogłam poznać strukturę uniwersytecką – od gmachu, aż po wydziały.

Warto tutaj dodać, że samorząd – to są przede wszystkim ludzie. W swojej działalności miałam okazję poznać zarówno mnóstwo wartościowych ludzi wchodzących w skład Sejmiku Doktorantów UWr, zarówno osoby z dziedzin ścisłych i przyrodniczych, jak i innych nauk społecznych. Mogłam dostrzec, że w sumie to mamy podobne problemy, podobne wątpliwości. Na późniejszych wyjazdach na posiedzenia Krajowej Reprezentacji Doktorantów, poprzez uczestnictwo w zjazdach Doktoranckiego Forum Uniwersytetów Polskich – poznałam świetnych ludzi. Takie osoby, które są zaangażowane, chcą działać. Nasz rocznik trafił jeszcze w sam środek reformy szkolnictwa wyższego. Odczuwaliśmy przeświadczenie, że każdy z nas mógł dołożyć do reformy swoją cegiełkę.

Zatem plusem jest to, ze poznaje się masę świetnych osób, zyskując rozległe kontakty w całej Polsce tak naprawdę. Same zjazdy dają poczucie wpływu, sprawczości. Działania w samorządzie to też spotkania z władzami uniwersytetu, czy też wchodzenie na senaty i komisje. Uczestnicząc regularnie w tych spotkaniach, miałam wrażenie, że wiem więcej niż pracownicy. Oni nie byli świadomi, co się dzieje realnie, bo nikt ich do tego też nie dopuszczał. Więc tak – jak najbardziej uczestnictwo w tych wszystkich ciałach kolegialnych jest cenne, ważne. To samo powtarzam moim studentom, aby się angażowali, bo dzięki temu zyskują wpływ na to, co się dzieje. Uniwersytet jest wspólnotą, więc jak najbardziej to jest warte zaangażowania.

Minusy? Ech…<śmiech> Jak się pełni jakąkolwiek funkcję, to czasami ciąży odpowiedzialność. Pojawia się wiele problemów i my jesteśmy jako osoby funkcyjne odpowiedzialni za rozwiązanie tych problemów. Szczególnie w kontekście studiów doktoranckich, doktoranci mają różne problemy, różnie są traktowani… Czasami to jest kwestia komunikacji lub braku tej komunikacji. Bywają sytuacje tzw. „zderzania się ze ścianą”. No i wtedy my wkraczamy, jako samorząd, i im pomagamy. Zarówno na poziomie uniwersyteckim, jak i na poziomie Krajowej Reprezentacji Doktorantów. Rzecznik, czy Rzeczniczka też działają.

Kolejna kwestia – godziny spotkań i posiedzeń. Pamiętam, gdy pracowaliśmy nad kształtem szkoły doktorskiej, to przez pół roku co piątek u Prorektora ds. naukowych spotykaliśmy się i planowaliśmy kształt szkoły doktorskiej. Samorząd to również telefony, palące się emaile, a oprócz tego taka praca administracyjno-organizacyjna.

Co jest istotne z punktu widzenia tzw. starego trybu – to coroczne komisje stypendialne. Ja akurat działałam aktywnie również na poziomie wydziałowym, w związku z tym w każdą komisję byłam przez dwa lata doktoratu zaangażowana. I nikt o tym nie mówi, nikt o tym nie myśli, ale tak naprawdę jak przychodził październik i moje koleżanki i koledzy składali wnioski, to my później siedzieliśmy po 8 godzin dziennie na cały etat, za przysłowiową kawę i sprawdzaliśmy te wnioski. Odpowiadaliśmy na ich pytania, później dostawaliśmy od nich często po głowie… Czasami też nie było takiego ludzkiego – ej, dziękuję! Dziękuję, ze poświęciłeś swój wolny czas na to, żeby dopilnować pewnych spraw. Czyli w tym kontekście problemem była trochę roszczeniowość drugiej strony.

Natomiast więcej jest plusów! Kiedyś, realizując projekt młodzieżowy, usłyszałam, że działalność społeczna uzależnia. I tak jest. Uzależnia. Ja to lubię, jako pracownik miałam też moment szczęścia, że akurat były kolejne wybory na uniwersytecie. W tej chwili jestem w Radzie Wydziału, jestem też delegatem w Radzie Katedry Studiów Europejskich, więc nadal te organy uniwersyteckie obsadzam swoją skromną osobą.

Czy to nie jest trochę tak, że działalność w samorządzie – oprócz kontaktu ze wspaniałymi ludźmi, którzy chcą działać – to również możliwość wglądu we wnętrza uniwersytetu. Gdy ktoś ma ten wgląd, wówczas zmienia się postrzeganie tego gmachu z brązu, fizycznie umiejscowionego we Wrocławiu przy Placu Uniwersyteckim 1. Gdy się tam wejdzie i zaangażuje, to można zobaczyć, że pracują wewnątrz ludzie (ambitni), którzy chcą wykonywać swoją pracę dobrze co do zasady, natomiast – skoro są to ludzie – to musimy pamiętać, że ci ludzie również popełniają błędy. I będąc w samorządzie można zobaczyć, na czym polegają rozmaite trudności.

Jeżeli ktoś nie ma takiego doświadczenia w strukturach, to później może traktować instytucję uniwersytetu jako zupełnie coś „nieludzkiego”, tzw. po prostu instytucję, która ma w sposób bezpośredni, mechaniczny wykonywać procedury. A działalność w samorządzie, w moim przypadku czteroletnia, unaoczniła że mimo wszystko w realizacji jakiekolwiek procedury za implementację odpowiadają ludzie. I albo to są np. adiunkci z pewnymi funkcjami albo też osoby typowo z administracji. W tym kontekście wielkie znaczenie ma to, aby zachowywać odpowiednie relacje.

Zgadza się, administracja jest bardzo ważna. „Nie ważne kto jest szefem” <śmiech>. Ważne kto umawia do tego szefa na spotkania. Administracja UWr jest bardzo rozbudowana, rządzi się własnymi prawami, to też są aż lub tylko ludzie, którzy popełniają błędy. Przykładowo – osoba do obsługi doktorantów jest jedna lub jest ich kilka, a nas, doktorantów, jest 1000. Ciężko wówczas, żeby jedna osoba za wszystko odpowiadała. Wiele zależy też od tego, jaką ktoś ma postawę wobec współpracy. Ja nigdy nie idę na zwarcie, jako taran, tylko staram się współpracować. Wobec czego wolę dawać marchewkę i wiedzieć, gdzie te czekoladki przysłowiowe podrzucić, uśmiechnąć się z dobrym słowem.

Kolejna kwestia to szybkie załatwienie sprawy. Jeśli ktoś prosi o to, że coś jest ważnego – to wychodzę z założenia, że nie ma co wtedy przedłużać. Czasami nie jest to zgodne z modelem zarządzania sobą w czasie, ale czasami po prostu rzuca się to, co robi, aby zająć się sprawami administracyjnymi. Miłe jest też to, gdy już po ukończeniu doktoratu wchodzi się do gmachu głównego UWr i okazuje się, że i tą Panią się zna, a ta Pani pozdrawia, a Ta przychodzi na rozdanie dyplomów. Też z perspektywy pracownika, zasiadając np. w komisji rekrutacyjnej, wiem – gdzie zadzwonić, gdzie się zapytać, gdzie rozwiązać jakiś problem. Jest to zawsze łatwiejsze, bo oni mnie już znają i mamy pewnego rodzaju historię współpracy. Należy też pamiętać, że o ile władze UWr się zmieniają, to jednak pamięć administracyjna pozostaje. To są zawsze te same osoby, w tym sensie nieważne kto jest Rektorem, nieważne kto jest Prorektorem. W symbolicznym przedsionku, w biurze – „zawsze” siedzą te same Panie, ci sami Panowie.

Zatrudnienie młodej osoby na świeżo po doktoracie, w Pani przypadku po trzech latach badań i pisania rozprawy, wiąże się z wieloma wyzwaniami. Co dla Pani stanowiło największy orzech do zgryzienia w pierwszych miesiącach od rozpoczęcia pracy na Uniwersytecie Wrocławskim?

Faktycznie płynnie to przeszło. W moim odczuciu największym orzechem do zgryzienia była początkowo dydaktyka. Na studiach doktoranckich mamy 90 godzin do przeprowadzenia w skali całego roku akademickiego. Może też nie zawsze doktoranci mają taką odpowiedzialność za to, natomiast w przypadku zatrudnienia dostaje się znacznie więcej godzin dydaktycznych. Często też są to przedmioty, z którymi niewiele się ma na początku wspólnego, więc trzeba się trochę douczyć. Oprócz tego, jako doktoranci, prowadzimy ćwiczenia, a tu dochodzą wykłady, na których to my mówimy przez półtorej godziny, a nie studenci. Wobec tego dla mnie to było pierwszym elementem, z którym musiałam się oswoić.

Kolejna rzecz to zmiana pozycji w hierarchii. Profesorowie, którzy najpierw mnie uczyli, np. w trakcie studiów doktoranckich traktowali jako młodszą koleżankę z doktoratu – to teraz jesteśmy kolegami z pracy. Proszę mi wierzyć, że mówienie do niektórych osób per Ty nie przechodzi mi łatwo przez gardło. Do tej pory też nie ze wszystkimi przeszliśmy na tę stopę znajomości. Tym bardziej, że jest między nami wiele lat różnicy doświadczenia zawodowego. Co mnie też zaskoczyło, to fakt, że studenci i doktoranci mają „za sobą” pewnego rodzaju struktury reprezentacyjne – samorządy, koła naukowe. Tymczasem młodzi pracownicy naukowi mają głównie siebie. Jesteśmy pod tym względem grupą niewielką obecnie i – oprócz Rady Młodych Naukowców na poziomie ogólnokrajowym – nie ma też takiego poziomu współpracy. Brakuje platform dialogu o wspólnych problemach.

Jesteśmy tak trochę jako młodzi naukowcy pozostawieni sami sobie. Pamiętam, że przejście ze studiów zwykłych na doktoranckie nie stanowiło dla mnie takiego problemu – wręcz trochę weszłam w ten tryb jak torpeda <śmiech>. Jednakże z chwilą zatrudnienia ciężko jest się na początku odnaleźć. Podejrzewam, że to przede wszystkim kwestia przejścia ze statusu studenta do statusu pracownika, podobnie jak wciągnięcie w pewnego rodzaju lokalne spory.

Wiele trudnych kwestii w szkolnictwie wyższym nie zaczęło się rok, dwa lata temu. One mają swoje korzenie 10-15 lat temu. Wielu problemów nikt nie rozwiązał w trakcie tego czasu, o ile nie powiedzieć, że wiele osób przeszło nad nimi do porządku dziennego. Struktura akademicka jest wyraźnie zhierarchizowana – profesorowie mają znacznie więcej do powiedzenia, podobnie jak doktorzy habilitowani, aniżeli doktorzy. Status doktorów jest niższy, więc może z tym w perspektywie długofalowej należałoby coś zrobić?

Czy wśród młodej kadry akademickiej, pracującej w charakterze adiunktów, występuje zapotrzebowanie na powstanie czegoś w stylu samorządu branżowego?

Moim zdaniem tak. Powiem dlaczego – my, wchodząc do pracy, najczęściej dostajemy też kontrakty. To nie są umowy na czas nieokreślony. Bardzo wieloma rzeczami się takie młode osoby obciąża. Albo jest to dydaktyka (często ponad pensum) albo też rozmaite nowe obowiązki organizacyjne (np. przy konferencjach). I jeżeli w natłoku różnych nowych obowiązków człowiek chciałby porozmawiać na forum lub po prostu ponarzekać – no to nie ma z kim! <śmiech> Nie ma do kogo. Przecież młody adiunkt nie będzie narzekał byłemu promotorowi albo kierownikowi.

Teoretycznie obowiązek habilitacyjny został zniesiony, natomiast od nas tego nadal się wymaga. Jeżeli chce się być ważną częścią uniwersytetu, np. członkiem rady dyscypliny, to ta habilitacja jest potrzebna – zgodnie ze statutem UWr. Wydaje mi się, że są interesy, o które moglibyśmy jako młodzi naukowcy w ramach różnych struktur– wspólnie zadbać.

Ostatnie pytanie z gatunku must be – jakie plany naukowe lub zawodowe przewiduje Pani na najbliższe pięć lat?

Nie chciałabym powiedzieć, że widzę siebie na fotelu Rektora – bo to mogłoby źle zabrzmieć <śmiech>. Poważnie sprawę biorąc, COVID trochę pokrzyżował mi plany naukowe. Zajmuję się Parlamentem Europejskim i chciałabym przy tym pozostać. Wobec tego, że mobilność została zamrożona, to ciężko przewidywać w dłuższej perspektywie – co będzie dozwolone, a co nie. Pewne jest to, że nie robię sobie żadnej przerwy. W czerwcu będę składała MINIATURĘ – mam już kolejny pomysł na projekt mini badawczy. Ponadto, w ramach zakładu, w którym pracuję, zostałam zaproszona do pracy nad projektem w kooperacji polsko-czeskiej, która dotyczyć będzie sytuacji, która ma miejsce m.in. na ulicach w Polsce. Mowa o strajkach, które się powtarzają. W Czechach też obywatele wychodzą na ulice i natchnęło to naukowców, aby badać – po pierwsze – właśnie motywacje członków tych nowych ruchów społecznych, a po drugie – ich potencjał polityczny. Z takich ruchów mogą narodzić się partie polityczne, a te stanowią mój konik od lat dziecięcych.

Oprócz tego, bardzo lubię, gdy studenci są aktywni na zajęciach, zatem zamierzam dokształcanie się w ramach aktywizacji studentów przez platformy typu MS Teams. Uważam, że nauki społeczne od tego są, więc staram się w tej kwestii doszkalać. Wiem jednak, że w tej chwili raczej nie będę już rzucała się na głęboką wodę. Już umiem pływać wystarczająco. Każdemu – od czasu do czasu – należy się też trochę życia.

Bardzo serdecznie dziękuję za wywiad. W imieniu zespołu portalu e-Doktorant życzymy pomyślności na drodze realizacji przedstawionych planów.

PRZECZYTAJ PIERWSZĄ CZĘŚĆ WYWIADU.